Trzy!
Dwa!
Jeden!
Ogieeń!
Kilkadziesiąt osób w gęstym, białym dymie rozpoczęło dwanaście kilometrów przygody, wszak nazwanie Runmageddonu biegiem to mocne nadużycie. Bieg jest tylko sposobem przemieszczenia się pomiędzy poszczególnymi przeszkodami. Wszystko i wszyscy mają jedno zadanie- skopać Ci dupę!
Od samego początku wiedziałem, że najgorsze będą dla mnie ściany i ogrodzenia. Kilka tygodni wcześniej rowerowa kraksa sprawnie unieruchomiła mi lewy nadgarstek i kciuk. Pełnej sprawności nie odzyskałem do samego biegu, przez co jakiekolwiek unoszenie się na krawędzi siatki nie wchodziło w grę. Plan był prosty: wziąć środek przeciwbólowy, zacisnąć zęby i przez całą trasę nie użalać się nad sobą. Na mecie mogą mnie wsadzić w gips, nawet całego.
Co za ulga, organizatorzy wysłuchali moich modłów. J…e siatki i ściany były wszędzie! Przeskakiwanie przez ogrodzenia okazało się ulubioną przeszkodą organizatorów.Bardzo szybko mój nadgarstek powiedział dość, więc przez ogrodzenia przechodziłem jak dżdżownica. Wrzucając swoje wymiętolone ciało na jego krawędź, zdzierałem sobie kolejne kawałki skóry z klatki piersiowej, schodząc „byle nie na twarz”.
Jedność i równość
Nikt, kto ma choć przeciętną kondycję i wagę umożliwiającą wniesienie go w kilka osób na przeszkodę nie wmówi mi, że nie jest w stanie przeżyć Runmageddonu. Piękną ideą tego wydarzenia jest jedność uczestników. Czy tego chcesz czy nie, nie jesteś sam, nawet jeśli sam wystartowałeś. Bardzo szybko znajdzie się ktoś, kto nie pozwoli Ci tego biegu nie ukończyć.
Nie masz siły wejść na ściankę? Wepchną Cię tam, choćby w 10 osób.
Nie chcesz już ciągnąć ze sobą wora? Pociągną ten worek razem z Tobą, za włosy.
Nie pomagasz innym jedynie w dwóch przypadkach. Po pierwsze biegniesz na wynik, taranując wszystkie przeszkody jak dzik. Nie potrzebujesz niczyjej pomocy, dlatego też nie udzielasz jej innym. Zazwyczaj nie ma kto Ci pomóc, bo wszystkich już wyprzedziłeś. Po drugie, jesteś złamasem. Innego wyjścia nie ma.
Drugą piękną sprawą jest równość. Startowałem w ekipie razem z Iloną Felicjańską, modelką, polską wicemiss, postacią telewizyjną, która okazała się specjalnie zaproszoną gwiazdą na tegoroczną edycję. Nie było białej ścianki, blasku fleszy i kamer, nawet specjalnie make – upu nie widziałem. Wszyscy babrali się w tym samym bagnie od początku do końca. Raz po raz mijałem się z panią Iloną wymieniając kilka słów czy pomagając sobie na przeszkodach. Nie ważne czy jesteś Kowalski czy Obama, Nowak czy Lewandowski dostajesz takiego samego łupnia. Nie ma gwiazdeczek TVNu i paszportu Polsatu. Tutaj każdy jest równy i każdy tak samo może potrzebować pomocy.
Przed wyścigiem możesz się bać i zastanawiać się jak sobie poradzisz. Też miałem takie chwile, lecz chwilę po starcie już o tym zapomnisz. Przestaniesz się zastanawiać czy dasz sobie rade, czy się nie połamiesz. Instynktownie łapiesz trzy oddechy przed kolejną przeszkodą i dajesz z siebie wszystko. Zawsze możesz liczyć na podpowiedź wolontariuszy i wsparcie innych. Jednak nic bardziej nie motywuję, niż osoby, które są wokół Ciebie, które chwilę wcześniej pokonały tę przeszkodę bądź właśnie z nią walczą. Ona dała radę? To dlaczego ja mam nie dać. Gdy teraz myślę, że na kilku przeszkodach można było się solidnie uszkodzić, robi mi się lżej na sercu bo pokonałem je bez najmniejszego szwanku.
Galeria sław:
Chciałbym z tego miejsca pozdrowić kilka osób, które i tak prawdopodobnie nigdy tego wpisu nie zobaczą:
– mężczyznę, któremu przypadkowo stanąłem na głowie, bo myślałem, że to jego bark. Na szczęście jego poświęcenie, było warte zachodu, gdyż niemu niemu pokonałem przeszkodę.
– kolejnego mężczyznę, którego niechcący kopnąłem z twarz podnosząc nogę przy ściance (słyszałem o takich co kopali od razu po genitaliach- nie dość, że ktoś Ci pomaga, to jeszcze go sponiewierasz)
– panów z „żywej przeszkody” czyli drużynę footballu amerykańskiego, którzy mieli za zadanie zrobić wszystko, abyś nie doszedł w całości do mety. Dwóch pierwszych zawodników minąłem jak pachołki, trzeci po mocnym strzale „z byka” rozkwasił mi twarz na ziemi, czwarty równie śmiało, sprawił, że zanim zdążyłem wstać ponownie gryzłem glebę
– dziewczynę, której pomagałem wspiąć się na trzy metrową ścianę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pomagały jej już cztery osoby, dwie od góry, dwie od dołu a ona z uporem nie mogła się wdrapać, gdyż ciążyły jej ekhm… cztery litery. No to jej pomogłem, skutecznie.
– wolontariuszy podczas wyścigu, którzy sprawnie dezinformowali o ilości kilometrów pozostałej do końca.
– panów strażaków przy przeszkodzie ze sznurkami. Podzieliłem się z nimi kilkoma siarczystymi określeniami, co spotkało się ze stwierdzeniem „przeklina, leeeej go za karę!”
Gdybym miał czymś sensowym zakończyć to wersja Classic niestety nie była wyścigiem dla mnie, nawet jak na pierwszy raz. Nadal miałem siłę stać na nogach i rozmawiać. Pora myśleć o Hardcorze. Polecam.
Zapomniałbym dodać, tego dnia obchodziłem moje 24 urodziny i Runmageddon to mój pierwszy zorganizowany bieg w życiu.