fbpx
Tim Teller
Opowiadam, dlaczego podróż to dopiero początek. Na blogu odnajdziesz porady na temat podróżowania, blogowania podróżniczego i profesjonalizacji podróży.
Zapisz się do newslettera

Tim Teller 2017. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Łukasz Supergan, pielgrzym, włóczęga, ale przede wszystkim, w moim odczuciu ambasador racjonalnego  i świadomego podróżowania. Jego osobisty dziennik pełen jest pieszych podróży, wśród których warto wymienić m. in.: przejście z Polski do hiszpańskiego Santiago de Compostela, przejście Łuku Karpat czy 2300 km po irańskich górach Zagros. Nie dajcie się jednak zwieść, bo o pieszych podróżach będzie stosunkowo mało.

O czym więc rozmawiamy? Wspólnie mierzymy się z tym, co dają a co zabierają nam social media w podróży, dlaczego stwierdzenie media kłamią jest wciąż prawdziwe, kto napędza do kolejnego kroku w trudnych chwilach, dlaczego podwyższamy trudność naszych wypraw, co na prawdę sprawia, że stajemy się znanymi podróżnikami i wielu, wielu innych…

Obecnie ludzie kojarzą Łukasza Supergana jako pielgrzyma, tego który dużo chodzi. Jednak nie zawsze tak było. W 2012 roku wróciłeś z dwuletniej autostopowej podróży po Azji, po której całkowicie oddałeś się podróżom pieszym. Co takiego się wydarzyło, że postanowiłeś podróżować pieszo?

Dla mnie piesze wędrówki zaczęły się to paradoksalnie właśnie w Azji. Wspólnie z moją ówczesną partnerką wybrałem się w podróż, która z założenia miała być pętlą wokół Azji. Jednak kiedy przestało się między nami układać i w efekcie rozstaliśmy się, zostałem sam w całkowicie obcym miejscu.

Po spędzeniu miesiąca w Kazachstanie, w momencie kiedy chciałem go opuścić, straciłem najpotrzebniejszy sprzęt górski tj. namiot, śpiwór i apteczkę. Zostawiłem plecak u podnóży gór, zszedłem do miasta, aby odebrać wizę do kolejnego kraju, wracam, a mój plecak jest całkowicie rozbebeszony.  W tej sytuacji miałem dwa wyjścia: poddać się i wracać do domu albo kontynuować podróż mimo przeciwności. Wybrałem drugą opcję.

Byłem w kirgiskim Biszkeku, nie miałem pieniędzy i żywiłem się tym, co znalazłem wieczorami na bazarze. Za dwa tygodnie miałem dostać jakieś marne pieniądze za artykuł w gazecie. Powiedziałem sobie wtedy, że albo będę przez najbliższe dwa tygodnie wegetował, żywiąc się na bazarze albo wezmę to co mam, pójdę przed siebie i zobaczę co się stanie. I wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Na wyjściu z miasta ktoś dał mi jedzenie, chwilę później zatrzymał się jakiś kierowca, który po krótkiej rozmowie dał mi pieniądze, to ktoś kolejny mnie podwiózł, choć nie szukałem autostopu, a jedynie szedłem przed siebie. Dwa dni później podwiozła mnie para Rosjan, która zaoferowała mi nocleg i podarowali mi m.in. śpiwór i czapkę.

Po tygodniu wróciłem do stolicy. Dzięki spotkaniom z ludźmi oraz własnej pomysłowości przeżyłem, wracając bogatszy w nowy sprzęt i mając więcej pieniędzy niż gdy wyjeżdżałem. Kilka sekund szalonej odwagi zaczęło procentować. Bardzo podobało mi się to, co przeczytałem w czasie tej podróży:

Droga opiekuje się Tobą, jeżeli jej zaufasz.

Od tamtego momentu zupełnie inaczej zacząłem patrzeć na podróż. Zauważyłem, że to nie tylko przemieszczanie się z miejsca na miejsce, a także jest w tym coś głębszego. Podoba mi się również stwierdzenie, że:

podróżując świadomie, w gruncie rzeczy odbywasz dwie podróże, jedną na zewnątrz, drugą w Twojej głowie.

Dlaczego podróże piesze? To było w dużej mierze intuicyjne. Skończyłem turę po Azji Centralnej, siedziałem w tanim pokoju hotelowym i zastanawiałem się co zrobić. Gdzieś wpadła mi informacja o szlaku świętego Jakuba i wtedy przypomniałem sobie, że lubiłem kiedyś chodzić i fajnie byłoby to zrobić.

santiago4

Wróciłeś do Polski i ruszyłeś do Santiago de Compostela.

Gdy wróciłem do Polski, nie miałem pieniędzy, pracy ani mieszkania, to był trudny czas. W gruncie rzeczy zacząłem wszystko od nowa. Moja była dziewczyna w tym czasie kiedy mnie nie było (ponad pół roku) znalazła pracę i ustabilizowała się. Ja tak nie potrafiłem, nie po tym co przeżyłem, szczególnie samotnie. Po długich wędrówkach nie potrafiłem po prostu siąść przed komputerem.

Gdy wróciłem, pojechałem do znajomego na Warmię, gdzie zostałem na kilka tygodni. On codziennie szedł do pracy, a ja zostawałem u niego w domu godzinami czytając o szlaku do Santiago. Strasznie siadło mi to na mózg, nie potrafiłem się zająć niczym innym.

Odpuściło dopiero, gdy powiedziałem sobie, że to zrobię. Skoro tak mocno mi to zakrząta głowę, to być może jest mi do czegoś potrzebne, choć sam jeszcze nie wiem do czego.

Szlak świętego Jakuba był początkiem Twojej pieszej przygody. Zacząłeś udzielać się w tematyce pieszych podróży w gazetach i różnych portalach, masz swój fanpage, bloga. Kiedy zauważyłeś, że odnalazłeś swoją niszę, że zacząłeś być definiowany jako Łukasz Supergan, ten który chodzi, że właśnie na tym zaczynasz budować swoją markę, jesteś z tego rozpoznawalny?

Nie wiem, czy to był jeden moment. Po pierwszym Łuku Karpat nie było ciągu dalszego (2004 rok, przyp. TT). Poczułem, jakby ktoś przede mną otworzył drzwi na chwilę i zaraz zamknął. To była pierwsza podróż robiona bez żadnego bloga, facebooka, patronatów, medialnie po prostu bez niczego.

Dopiero gdzieś po powrocie umieściłem w Internecie relację, dzięki której zostałem zaproszony na Kolosy (duży festiwal podróżniczy – przyp. TT). Pierwsze jakiekolwiek wyróżnienie, możliwość spotkania i poznania innych podróżników – dla mnie wtedy był to ogromny strzał osobisty. W tamtym czasie nie było to tak popularne jak teraz, blogosfera praktycznie nie istniała, ale pojawiły się pierwsze sygnały, kilka zaproszeń na spotkania czy napisanie kilku artykułów do gazet. Przez krótką chwilę zarabiałem na tej podróży. Mogłem się nazwać podróżnikiem, nie tylko dlatego, że podróżowałem, ale też coś wokół tej podróży się działo, choć szybko ucichło.

santiago7

Kontynuowałem moje studia, później pracę i wróciło to w czasie dwuletniej podróży autostopowej po Azji. Była ona w miarę znana wśród osób, które interesują się takimi podróżami, a więc w wąskim gronie. Azjatycka podróż mnie i Olę w tamtym czasie zdefiniowała jako podróżników. Wtedy pierwszy raz ktoś nazwał nas podróżnikami i właśnie dzięki niej, w wąskim gronie stałem się rozpoznawalny.

Kolejnym i dużym progiem był rok 2013, ponad rok po powrocie z Azji, kiedy przewartościowałem to, w jaki sposób chcę podróżować. Zacząłem podróżować pieszo w sposób wolny i świadomy. Wtedy odbyły się wyprawy do Santiago de Compostela, następnie Łuk Karpat, a trzy miesiące później zimowe przejście Karpat Słowackich.

To był ten moment, w którym mając już za sobą trochę spotkań w Polsce, pisanego bloga, zacząłem być rozpoznawalny jako gość, który wędruje. Zaczęto mówić, to ten który zrobił Łuk Karpat, to ten, który przeszedł Słowację zimą. Nie miałem wtedy możliwości życia z podróży, ale to był ten moment, w którym publicznie zacząłem być gościem od chodzenia. Obserwowałem to po komentarzach, po tym co ludzie mówią zapowiadając mnie na pokazach.

Zastanawiałeś się kiedyś jak wiele w zbudowaniu Twojej rozpoznawalności dało Ci zdefiniowanie Ciebie jako pielgrzyma? W ogóle, w jak dużym stopniu zdefiniowanie siebie ułatwia wybicie się? Wśród naszego najbliższego grona jest sporo takich przykładów – Kamil Kielar, dziewczyna od niedźwiedzi czy Karol Lewandowski, ten, który podróżuje busem.

Chciałbym wierzyć, że tak nie jest, że to tylko mój kłos intuicji i marzenia. Jednak na przekór myślę, że tak jest. Tej niszy nie dostrzegałem, aż do momentu wyjazdu do Iranu. Ja sam siebie tak nie definiowałem.

Często ludzie upewniają Cię, że jesteś na właściwej ścieżce, czujesz wiatr w plecy.

Oczywiście nie myślę o tym w sensie jest to popularne, róbmy to, ale bardziej w kontekście to mi wychodzi, róbmy to. Traktuję popularność i wszystko co z nią związane jako nagrodę za coś, co naprawdę kocham. Oczywiście nie zawsze tak musi być. Nie wiem czy telewizyjni celebryci lubią występować w Tańcu z gwiazdami, bo to na pewno czyni ich popularnymi i przynosi im kasę. Czy z tego wynika, że oni to lubią i to jest ich powołanie? Chyba nie. Począwszy od 2004 roku, czyli pierwszego Łuku Karpat, każdy kolejna wyprawa była trochę bardziej znana, choć moje pierwsze 3 – 4 lata podróżowania to była jazda na krawędzi bankructwa i wytrzymałości psychicznej.

Pamiętam ten moment, kiedy nie miałem nic, kiedy musiałem wykonać ogromny wysiłek, aby wytrzymać na mojej ścieżce, kiedy wszystko działo się przeciwko mnie i to po prostu nie wychodziło. To nie udawało się samo, to działo się również dzięki ludziom, którzy mi pomagali.

iran2

To może nie zdefiniowanie, a wsparcie ludzi, którzy zauważyli szczerość?

Nie mając nic, starałem się budować moją ścieżkę, nie wiedząc dokąd tak naprawdę mnie ona zaprowadzi. Nie miałem pojęcia dokąd zaprowadzą mnie moje wyprawy, zwłaszcza trzy wyprawy pieszo przez Europę. Byłem pewien, że kiedy wrócę z ostatniej, znajdę pracę i tyle. Nie wyszło, wyszedł Iran. Po tych kilku wyprawach na krawędzi, mam wrażenie, że ten wiatr w żagle jest w pewien sposób nagrodą za to, że robisz to, do czego jesteś naprawdę powołany, co dobrze Ci wychodzi. W moim przypadku wygląda to tak:

Wracasz z Iranu, dostajesz potężne wsparcie zwrotne, podziw, uwagę ludzi. Oni upewniają Cię w tym, że robisz dobrą rzecz, więc stwierdzasz, że warto robić kolejne rzeczy. Gdyby tego wsparcia ze strony społeczności nie było, myślę, że robiłbym podobne rzeczy, tyle, że wyłącznie dla siebie.

Takie coś, tylko dla siebie, zrobiłem w zeszłym roku, gdy przeszedłem Pireneje. Pamiętam, gdy ogłosiłem to na blogu, mój internetowy znajomy napisał do mnie przeszedłeś Iran, ponad 2500 km, to teraz te Pireneje to jakaś popelina. 800 km, Europa, cywilizacja, łatwy szlak, w większości znakowany.

Można by rzec, skończyłeś się, nie dostarczasz swoim fanom nowości przekraczania kolejnych granic…

Owszem, w tym sensie nie robię postępu. Problem w tym, że ja nie mam potrzeby robienia coraz trudniejszych rzeczy. Bardzo podoba mi się stwierdzenie, że

człowiek potrzebuje nowych doświadczeń, bo bez tego usypia.

Potrzebujemy nowych doświadczeń, aby ten śpiący się obudził, potrzebujemy uczyć się nowych rzeczy, ale to wcale nie oznacza, że musimy robić coraz trudniejsze wyczyny. Na moim przykładzie, właśnie po Pirenejach wiem, że czasem te mniejsze rzeczy też potrafią czegoś nowego nauczyć. Ta wyprawa nauczyła mnie paru fajnych rzeczy, które popchnęły mnie na trochę nowy tor.

To nie jest tak, że w tym roku wejdę na siedem tysięcy, a w przyszłym na osiem, czyli fizycznie podniosę sobie poprzeczkę. Podnoszę ją, ale gdzieś w środku, aby podróżować bardziej świadomie, żeby przywozić lepsze zdjęcia, aby podróżować spokojniej w mojej głowie, aby po powrocie do Polski pisać lepsze teksty i robić nowe rzeczy. Nie mam uczucia, że jestem przed ścianą, którą muszę cały czas przesuwać. Nie mam potrzeby udowadniania sobie, a już na pewno innym, że potrafię. Człowiek musi uczyć się nowych rzeczy, przekraczać kolejne granice, ale nie oznacza to, że muszą to być coraz cięższe wyprawy.

iran3

Dosyć ciekawie uprzedziłeś moje pytanie. Od pewnego czasu mam wrażenie, że zwłaszcza młode osoby, którym często przypadkowo wyprawa wypaliła medialnie, dosyć szybko robią kolejną wyprawę. Trudniejszą, dalszą, bardziej szaloną, aby tylko publika o nich nie zapomniała.

Myślę, że jest w tym spore ryzyko, przede wszystkim dlatego, że przestajemy podróżować dla siebie. Ktoś robi mały wyjazd, który trafia medialnie, więc idzie za ciosem i robi dużą wyprawę, właśnie dzięki wiatrowi w żagle. Rozmawiając z taką osobą, możesz się dowiedzieć, że rzeczywiście on to robi tylko dla siebie, ale ten wiatr w żagle motywuje go.

Druga możliwość, to buduje swoje wyprawy pod popularność. Przypomina mi to historię, gdzie jakiś zagraniczny bloger uczył jak pisać o zagranicznych krajach. Otóż siada i wyszukuje to, co w przyszłym roku będzie popularne i na podstawie tego ustala plan pracy na dany rok. Co ciekawe, wcale niekoniecznie jedzie w dane miejsca. Robi bardzo dobry research w sieci, zdobywa zdjęcia, ale koniec końców gość pisze tylko dlatego, że to miejsce w tym roku się sprzeda.

Zdarza się też tak, że wsparcie medialne w jakiś sposób kształtuje tę podróż. Być może bez niej nigdy by takiej wyprawy nie zrobili, nie opowiadaliby o niej w taki sam sposób. Ja swoje cele staram się definiować sam, w oparciu o swoją intuicję. Nie wybieram celu podróży tylko dlatego, że będzie on popularny dla czytelników. Nie jadę do Afganistanu, bo jest on mocno medialny i się sprzeda.

Czy gdybyś nie był czytany, pisałbyś dla siebie?

Dla siebie raczej nie. Wtedy pisałbym dla siebie tylko notatki, które zresztą obecnie też tworzę. Większość z nich nigdy nie zobaczy światła dziennego, albo zobaczy w zmienionej formie. Jestem zwolennikiem teorii, której nauczył mnie mój nauczyciel fotografii, że zdjęcia robisz dla innych.

Zdjęć nie robię dla siebie, ja to wszystko widziałem, robię je po to, aby przekazać innym emocje, jaki towarzyszyły mi w danym momencie. Czasem strach, zwątpienie, a czasem radość.

Wszystko to, co robię, oddaję za darmo, nie oczekuję niczego w zamian, gdyż jest to dla mnie przykład ekonomii daru, którą poznałem podczas przejścia do Santiago (niektórzy nazywają to karmą). Pewne rzeczy daję, ale może to do mnie wrócić w zmienionej formie. Często ludzie widząc człowieka z pasją, starają się go wspierać. Doświadczyłem tego przed wyjazdem do Iranu, podczas zbiórki pieniędzy.

Wtedy ludzie przypominali sobie, że kilka lat temu przeszedłem Karpaty, trzy lata temu poszedłem do Santiago. Ludzie, których kompletnie nie kojarzyłem, kojarzyli mnie, wtedy zauważyłem, że to, co dałem kilka lat temu, wróciło do mnie po latach.

Ludzie czerpią z takich jak my inspiracje, choć być może nigdy w życiu nie pojadą w taką podróż, to być może spełnią swoje inne marzenie podróżnicze.

Doszedłem do wniosku, że dawanie innym inspiracji jest już czymś dużym i wiele osób to docenia. Inspiracja jest czymś niematerialnym, to nie jest gotowa informacja na blogu, a mimo wszystko jest to coś, co dajesz ludziom. Dlatego gdyby nie było czytelników, nigdy nie prowadziłbym bloga, bo zwyczajnie szkoda byłoby mi na to czasu. Ja daję im inspirację, oni mi wiatr w plecy.

Będąc w temacie bloga, zboczmy na chwilę. Ostatnio spotkałem się ze stwierdzeniem, że osoby podróżujące po dalekich krajach, które dużo widziały, traktują z góry tych, którzy opisują bliższe wyprawy, powtarzając ten sam temat wielokrotnie.

Ciekawe, ale odwróćmy, co Ty o tym sądzisz?

Moim zdaniem, to zależy od tego, kto jakie ma o sobie poczucie wartości. Jeśli masz niskie, to zawsze będziesz uważał, że ONI wszystko widzieli, wszystko wiedzą, więc Twoja treść jest do niczego. Po drugie, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, po co podróżujesz? Jeśli chcesz zwiedzać i pokazywać te same zabytki i miejsca co cała reszta, bo każdy kto był chociażby w Pradze pokaże most Karola, to rzeczywiście można odnieść wrażenie, że oni są zawsze przed Tobą.

Przyjedziesz z każdego kolejnego kraju i tego nikt nie chce czytać, bo na innych blogach jest to lepiej zrobione. Jednak jeśli podróżujesz dla wartości i je przekazujesz, to jest to unikalne. Równie dobrze Twoja wycieczka do Pragi może nauczyć Cię więcej niż kogoś wyprawa do Nepalu. Wtedy Ty jesteś jeden jedyny i nie masz konkurencji. Bardzo często dalekie wyprawy to kwestia tylko finansowa, jeśli nie masz funduszy to podróżujesz blisko.

Jednak ważniejsze jest, od czego powinniśmy zacząć, dla kogo i po co piszemy. Jeśli podróżujesz blisko i do tego przepisujesz przewodniki, a za pół roku zamykasz bloga, bo nikt Cię nie czyta, to możesz mieć pretensje tylko do siebie. Bo jeśli duży bloger napisze tę samą treść co Ty, będzie miał tysiące wejść, podczas gdy Ty tylko kilka. Kwestia wyższych notowań w wyszukiwarce i liczby fanów.

Każde miejsce da radę opisać w taki sposób, że opadnie czytelnikowi szczęka, bo stwierdzi, że chyba tutaj jeszcze nie był. Jedni opisują Paryż z perspektywy wieży Eiffla, a inni z perspektywy ogromnej ilości slumsów znajdujących się na uboczu miasta.

Dobrym przykładem w tym temacie jest artykuł o pianistach, który przeczytałem niedawno. Wyświechtanym tekstem, który często słyszymy w szkole jest zdolny, ale leniwy. Okazuje się, że to jest prawda, bo zgodnie z tym artykułem, konkursy Szopenowskie wygrywają nie najzdolniejsi, tylko Ci, którzy najwięcej godzin ćwiczyli.

Jak możesz zauważyć, dużą część takich zawodów wygrywają Azjaci. Badania wykazały, że przeciętny Europejczyk przygotowując się do takiego konkursu trenuje 10 tysięcy godzin, Japończyk 30 tysięcy godzin. I to działa we wszystkim co robisz. Bywa tak, że ludzie są niedoceniani, choć robią niezwykłe rzeczy. Nikt Cię jednak nie doceni, jeśli będziesz robił zwykłe rzeczy. Nikogo nie podziwia się za to, że jest przeciętny. Jeśli generujesz słabą treść, nikt Cię nie czyta. Oni będą się cieszyć, kiedy zdobędą sto like’ów pod artykułem, jednak nie rozumieją, że aby to zdobyć, trzeba się naprawdę napracować.

Przypomina mi się blog Szymona Nitki i jego żony (znajkraj.pl – przyp. TT). Wchodzę na ich bloga i widzę rowerowa pętla Kujaw, wodna pętla Wielkopolski, rowerem przez Gorce. To nie są dalekie wyprawy, ale Szymon opisuje to ciekawie, starannie, widać, że poświęca na to sporo czasu. Swego czasu, wspólnie z pewną marką, promowali Dolną Saksonię. Dla mnie tematyka kompletnie nieatrakcyjna, jazda rowerami po pięknych betonowych ścieżkach, w leśnej scenerii. Szymon nie wyjeżdża nigdzie daleko, nie robią wielkich medialnych wypraw, ale mimo to działają i są dostrzegani.

Nie ważne, co definiujesz jako sukces, ale nie da się osiągnąć efektów, jeśli nie włożysz w to pracy.

Zgadam się z tym co mówisz, możesz pojechać na drugi koniec świata i nic z tego nie przywieźć.

Gdyby to odległość definiowała podróż, wschodnia cywilizacja byłaby rajem. Miliony backpackerów leciałyby do Tajlandii i wracaliby odmienieni, niestety tak nie jest.

Obecnie po pokazie, wiele osób mówi mi, że zrobiłeś świetną wyprawę po Iranie, ale mało kto powie mi i prawie nikt nie pamięta, o wyprawie karpackiej. Jednak ja zawsze powtarzam, że to, czego się nauczyłem, również o samym sobie, to nie jest efekt tylko wyprawy do Iranu, to efekt w tym momencie ponad 12 lat moich podróży, również tych bliższych.

santiago8

W takim myśleniu dochodzi jeszcze jeden problem. Osoby, które są znane podróżniczo, robiły świetne wyprawy, obecnie za każdym razem gdy robią cokolwiek, nawet nic oryginalnego, jest wokół nich rozgłos. Z kolei gdy osoba nieznana robi coś spektakularnego, często nie odbija się to praktycznie w ogóle w mediach, bo się mówiąc brutalnie nie sprzeda.

Myślę, że jest to naturalny mechanizm. Niestety, współpracując z mediami dostrzegam ich ograniczenia. Jest to bardzo ciekawa branża, ale komunistyczne zawołanie telewizja kłamie jest wciąż aktualne. Media to słupki oglądalności, które oddziałują na reklamodawców, więc oni muszą mówić o tym, co się sprzeda.

To, co przekazujesz, może być ważne, ale jeśli się nie sprzeda, to dla mediów jest całkowicie nieważne. I teraz pytanie, co się sprzeda? Jeśli rzucisz do dużych mediów newsa, że jakaś nieznana osoba zaczyna fajną podróż, to oni nie znają tego człowieka i ten temat szybko przeleci dalej. Natomiast jeśli rzucisz, że znany podróżnik, na przykład Marek Kamiński, idzie do Santiago de Compostela, to to jest pewien hak, który przykuwa uwagę ludzi, co przedkłada się na zysk antenowy.

Tak więc, mediom opłaca się mówić o tym, co ludzie już wiedzą i co znają, co budzi ich emocje. Im bardziej jesteś znany, tym jeszcze bardziej będziesz promowany, bo będziesz hakiem na ludzi i będą oni tego potrzebować. Swego czasu zastanawiałem się, czy wyprawa Marka (wyprawa Trzeci Biegun – pieszo z obwodu Kaliningradzkiego do Santiago de Compostela – przyp. TT), która miała konkretne założenia, że od czasu do czasu idzie za nim kamera, będzie szczera. Z jednej strony rusza w podróż, która jak deklaruje ma być przeżyciem duchowym, a z drugiej strony jest regularnie w social mediach, ma kamerzystę, skany Jego dzienników trafiają na facebooka. Czy coś takiego nie rozbija Twojej wyprawy? Mi by rozbijało, bo choć robię zdjęcia i nagrywam filmy, to staram się, aby nie było tego więcej, niż samej wędrówki. Nie może być tak, że to, co mówisz o podróży, jest większe niż Twoja podróż.

Myślisz, że social media odziera podróż z prywatności? Zamiast podróżować wgłąb siebie, robimy to dla kolejnych polubień?

Odziera nie tylko z prywatności. Jesteśmy pokoleniem 'selfie-sticka’, które zdaje się często (choć nie zawsze!) tracić zdolność obserwowania. Zmieniamy miejsca i robimy i zdjęcia, filmiki, snapy, ale nie znajdujemy chwili, aby zostać w nich, poobserwować je. Patrzymy, ale nie widzimy. Robimy zdjęcia, ale nie zatrzymujemy się, nie obserwujemy. Odhaczamy bez potrzeby zrozumienia. To oczywiście generalizacja, ale dotycząca dużej większości. Kilka lat temu, gdy usiadłem pod wieżą Eiffla, okrążali mnie afrykańscy imigranci, sprzedający kwiatki i miniaturki wieży. Teraz ci sami ludzie noszą pęczki kijków do strzelania selfie telefonów komórkowych.

W mediach społecznościowych walutą jest uwaga innych. Zdobywając namiastkę tej uwagi tracimy jednak naszą własną uważność. Kiedy to dostrzegłem postanowiłem możliwie rzadko korzystać z nich w drodze. Tu, w domu, są częścią mojej pracy. gdy jestem na szlaku odrywają mnie jednak od miejsca, w którym wędruję. Niby widzę i patrzę, a jednak zajęty jestem relacjonowaniem moich przeżyć i jestem trochę poza tym miejscem. Efekt? Jestem częściowo tam, a częściowo w domu, a w efekcie – nie jestem w pełni w żadnym z tych miejsc. Idąc jakimś szlakiem staram się z nim stopić, wczuć w niego. Nie jest to możliwe, gdy co chwilę łączę się z globalną siecią. Jeśli moja uwaga ma być skupiona na miejscu, które poznaję, muszę odciąć się mentalnie od innych rzeczy.

karpaty2013_5

Moim zdaniem najważniejszym argumentem za siłą social media, czy blogów jest przekazywanie prawdy. Media mainstreamowe za cenę tej klikalności i słupków wejść, nawet w kwestiach podróżniczych, naginają rzeczywistość, aby nie powiedzieć kłamią? Od dłuższego czasu zauważam, że coraz mniej jest przekazywanej dobrej, inspirującej treści, a więcej taniej, podróżniczej sensacji.

Przypomina mi się opowieść znajomego, który pojechał z kamerą do Pakistanu i jego materiał miał ukazać się w jednej z dużych telewizji. Jednak gdy zobaczył, jak oni zmontowali jego ujęcia, cofnął im zezwolenie. Pojechał w góry Pakistanu, gdzie żyją bardzo przyjaźni ludzie, tak ich odebrał i tak przedstawił. Telewizja zmontowała to tak, że każdy z nich to potencjalny terrorysta i zza każdego rogu może nadlecieć wystrzelona kula.

Pewien czas później, opisał swój wyjazd na dużym szanowanym portalu. Oczywiście ponownie przedstawiał bardzo pozytywnie tamte regiony. A co zrobił portal? Puścił jego artykuł, jednak na stronie głównej zapowiedź brzmiał mniej więcej Pakistańczycy zaskoczyli Polaka, jeden rzucał kamieniami, a drugi…Nie liczyła się niezliczona ilość pomocnych ludzi, liczyło się, że jakiś nastolatek rzucił kamieniem, co było w całej historii najmniej ważne. Media żerują na najniższych emocjach i przez to powodują, że świat wydaje nam się gorszy niż jest.

santiago5

Świetnie to zaobserwowałem w kwestii uchodźców, gdy pojechałem na granicę węgierską i spędziłem tam kilka dni z uchodźcami. Następnie wracam do Polski i z doniesień medialnych wychodzi, że ja byłem w całkowicie innym świecie. Ja widzę, jak ludzie rozpoczynają pokojowy protest, po czym przyjeżdża policja i zaczyna ich atakować. Media przedstawiały tę samą sytuację jako szturmujący Europę uchodźcy atakują policję. Kadry są tak pocięte, aby pokazać taką treść, jaką chcą.

Konrad Kruczkowski, piszący bloga haloziemia.pl wyjaśnił kiedyś, co to znaczy być blogerem. Otóż dla niego znaczy to dobrze robić dobre rzeczy. To, co powiedziałem wcześniej, że to my dziś jesteśmy mediami i choć może nie wygramy tej walki, to możemy pokazywać świat taki jaki on jest, jakim my go odbieramy.

Zdarza się też tak, że starasz się o patronaty, uwagę właśnie tych mediów czy nawet pomoc, jednak wszystkie po kolei z różnych powodów Cię lekceważą. Po czym wracasz, realizujesz swój plan, Twój wyjazd odbija się echem w świecie podróżniczych i te same media, które wcześniej Cię zlekceważyły piszą do Ciebie.

Niestety, to również jest czymś normalnym, jeśli tak to można nazwać. Doświadczyłem tego po Iranie z National Geographic Traveler. W tym przypadku mogę się tylko domyślać, że być może przestraszyli się, że mogę tej wyprawy nie przeżyć. W momencie, kiedy wyprawa się udała, nominowali mnie do nagrody Travelera. Przyjrzałem się wtedy kogo jeszcze nominowali (zawsze jest to pięć osób) i tylko ja nie miałem ich patronatu. Gazeta nominuje tych, którym patronowała, a że patronuje najlepszym, to przecież wśród najlepszych będzie wybierać.

Jeszcze w czasie przed wyjazdem do Azji, pytałem o patronaty poważnych mediów, ale nikt nie był zainteresowany. W tej chwili nie proszę o patronaty w ogóle, bo na tym etapie patronat nie jest mi potrzebny i to działa. W moim przypadku bardzo mocną dźwignią marketingową była zbiórka pieniędzy przed wyjazdem do Iranu. Ludzie zaczęli o niej mówić i zauważyłem, że to oni są moimi mediami i wcale nie potrzeba do tego tradycyjnych mediów. Poza tym, mniejsze i sprofilowane portale, które pewnie prosiłbym o patronat i tak dzieliły się informacją o mojej wyprawie. Nie musiałem spełniać ich wymagań, nikogo o nic nie prosiłem.

Może powinieneś dodać więcej akcji, jak w filmie sensacyjnym. Nie uważasz, że coraz częściej zdarza się, że dorabia się historię do swoich wypraw, bo chcemy, aby się medialnie sprzedały?

Zadawałem sobie takie pytanie idąc przez Iran, czy w pewnym stopniu nie podkręcam trudności tej wyprawy, żeby miała lepszy wynik publiczny. Cały czas się nad tym zastawiam i do końca nie wiem, ale z całą pewnością wiem, że muszę na to uważać. Ponownie dotarło to do mnie, gdy dowiedziałem się, że dostaję nominację do Travelera. Trudna wyprawa oznacza wyprucie z siebie flaków. A jeśli ja mam moje wypruwanie flaków przerobić na małą, fioletową statuetkę, to powiedziałem sobie, że tego nie chcę. Przede wszystkim zdradziłbym samego siebie.

Wyciągniesz ze swojej podróży tyle, ile sam z niej wyciągniesz, a nie tyle, ile przyznają Ci inni.

Możesz dostać świetne nagrody, nawet jeśli nic z niej wewnętrznie nie przywiozłeś. Nagrody mają znaczenie wizerunkowe, bo inni przywiązują do nich dużą wagę, inni zaczynają Cię postrzegać przez ich pryzmat. Po otrzymaniu nominacji przypomniał mi się mój znajomy, który rok temu po nominacji wrzucał dosyć intensywnie informacje na ten temat na swojego facebooka. Ja podczas wypraw dostałem wiele pomocy od ludzi spotkanych na szlaku czy od fanów. Dziś za bardzo ich szanuję, aby zalewać ich informacjami. Teraz doszedłem do takiego etapu, w którym po każdej wyprawie muszę usiąść na dupie i zadać sobie pytanie, co ona we mnie zmieniła.

karpaty2013_9

Dziś coraz częściej takim dorabianiem historii są wyprawy połączone z pomocą biednym dzieciom, pocztówki od nich, rysunki. Mam wrażenie, że osoby, które podróżują w miejsce i sposób taki sam jak inni np. z Polski do Tajlandii autostopem, ale chcący się wybić, dokładają do tego coś ckliwego.

Wiesz, obecnie z dużym dystansem podchodzę do każdej wyprawy połączonej z celem humanitarnym. Myślę, że też znasz przypadki wśród polskich podróżników, gdzie takie zachowanie było widać, przebijała gorycz po porażkach, na różnych festiwalach czy nagrodach, bo przecież on tak się starał i nikt o tym nie wspomniał. Pojawiają się różne podróże ze zbiórkami pieniędzy.

Pojawia się wtedy pytanie, po co to robisz? Czy podróżujesz dla siebie, bo jeśli robisz to dla siebie, to nie ważne czy dostaniesz tę nagrodę czy nie. Zdarzają się osoby bardzo medialne, które wylewają żółć i nie doceniają tego co mają. Nie patrzą na ilość osób, które zainspirowały, które je podglądają, czytają, czy ile przychodzi na spotkania. To ciągle mało i pragną tej nagrody. Jeśli potrzebujesz nagród, aby czuć się spełnionym, to lepiej przestań to robić. Podoba mi się stwierdzenie:

Sława jest pragnieniem głodnych duchów.

Sławy nie da się nasycić, dostając jedną nagrodę, będziesz chciał kolejne. Nawet mała sława jest niebezpieczna, bo szybko zaczynasz się nią karmić. Jeśli już podczas wędrówki zaczynasz myśleć o swoim przemówieniu na Kolosach to znak, że ta nagroda zaczyna Ci blokować umysł. Nie będę mówił, że jestem inny, bo również lubię, gdy ktoś mnie docenia. Jednak świadomość, że nie jestem wolny od pożądania, sprawia, że przynajmniej staram się je kontrolować.

Tak na koniec, patrząc z perspektywy czasu, obrałeś dobrą drogę?

Nie wiem czy znasz przemówienie Steve Jobsa o łączeniu kropek (link – przyp. TT). Zawsze widzisz coś z perspektywy czasu, nigdy w przód. Teraz z perspektywy czasu widzę, że kropki połączyły się, robię coś innego, niż myślałem, że będę robił, bo choć nadal w podróżach, to widziałem siebie jako alpinistę/ himalaistę. Mam cichą nadzieje, że dalej będą się dobrze łączyć, to co robię teraz w pełni mi odpowiada, przynosi dobre efekty, wiem, że za 3 -5 lat będę robił rzeczy o których teraz nie mam pojęcia. Gdybyś zapytał się mnie czego najbardziej się boję, to nie powiedziałbym, że boję się śmierci. Obawiam się tego, że mając 70 lat obejrzę się za siebie i powiem, że to wszystko miało wyglądać inaczej i to poczucie zmarnowanego życia jest właśnie tym czego najbardziej się boję. Nie wiem czy to co robię teraz jest właściwe, ale dopóki szukam to myślę, że wszystko jest w porządku.

Zgodzę się z Tobą, że daję sobie wolność w stawianiu sobie ograniczeń tzn. nie mam problemu, aby zmienić w każdej chwili swoje życie. Jeżeli za 5 lat powiem sobie, że chcę być ojcem, mężem i prowadzić stacjonarne życie, to mam nadzieję, że nie będzie problemu, abym powiedział, że było fajnie, ale zamykam rozdział i otwieram kolejny. Jeśli będę miał siłę, aby pewne rzeczy zakończyć, a inne rozpocząć od nowa, to właśnie jest dla mnie wolność.

Dzięki wielkie za rozmowę. Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić na bloga Łukasza, którego znajdziesz pod tym linkiem.


Wywiad, który właśnie przeczytałeś jest jednym z kilku rozmów z inspirującymi osobami. Jeśli spodobała Ci się ta rozmowa, śmiało zajrzyj do rozmowy z Łukaszem Gołackim, kryjącej się pod tym linkiem.