Przekraczając próg domu z zapakowanym plecakiem, zostawiam wszystko za sobą. W mojej głowie włącza się całkowicie inne myślenie, zmieniają się priorytety i potrzeby.
Sen staje się wymuszoną przerwą pomiędzy kolejnymi pełnymi akcji dniami. Zamiast wstawać o dwunastej niewyspany, wstaje o siódmej mówiąc sobie, że znowu za późno, bo ominął mnie kolejny niepowtarzalny wschód słońca. Wysypiam się w trasie, gdzieś pokątnie położę się w aucie, aby nikomu nie przeszkadzać i niczego nie ominąć. Najwyżej przełożę sen na później.
Zjadam ze smakiem śniadanie. Nie wybrzydzam, jedząc czerstwy chleb, nie szukam problemów, nie mając luksusu ani wyboru jak w restauracji. Przestaje zwracać uwagę na wygląd jedzenia. Szynka nie musi być docięta a kiełbasa pokrojona. Dżem można rozsmarować łyżką, a bułkę rozerwać. Przestaje zwracać uwagę na takie szczegóły gdy tak samo piękne czy brzydkie, wszystko ląduje w jednym kotle.
Obiad nabiera nowego, niepowtarzalnego smaku. Jeśli nigdy nie zaznałeś głodu, nie zrozumiesz jak można celebrować jedzenie. Zaczynam go szanować, bo może się okazać, że to być mój ostatni posiłek tego dnia. Doceniam dziwną kapustę i kiełki, zjadam dalekie od domowych standardów pasztety i konserwy. To nie szaleństwo, to tylko wyższość nad kubkami smakowymi ma zapełnienia żołądka.
W podróży nie obchodzi mnie czy ktoś się na mnie dziwnie patrzy i co o mnie mówi. Nie dbam o to, czy idę przez największą metropolię świata w dzielnicy bogaczy, w podartych spodniach i z zakurzonym plecakiem. Jestem obywatelem świata i jestem prawie pewien, że większość osób, nigdy więcej mnie nie zobaczy. Nic w moim życiu nie zmieni, nic nie wprowadzi, nigdy o mnie nie usłyszy, więc po co się nimi przejmować? Żyję tu i teraz.
Śpie w namiocie przy drodze, zapyziałym hostelu i miejscach, gdzie połowa moich znajomych, mówi, że zachowuje się jak bezdomny idiota. Z własnej woli pcham się w gorsze warunki, zamiast bezpiecznie spędzić hotelowe dwa tygodnie w Kołobrzegu.
Jestem wśród lubiących przygody włóczęgów. Nie musze im się z niczego tłumaczyć, nie słucham wymówek i narzekań. Nie pytają czy mam ojca Żyda, czy jestem biedny i gdzie mieszkam. Choć znamy się dopiero kilka minut, rozmawiamy jakbyśmy znali się od lat. Nie ma tematów, o których nie możemy porozmawiać, nie ma miejsca, do którego wspólnie nie możemy się udać.
A co później?
Czar szybko pryska. Po powrocie przetwory, które w podróży zjadam ze smakiem, choć nie zawsze jestem ich fanem, nie smakują tak samo. Czegoś im brakuje, stają w gardle, wyglądają jak przetwór trzeciego sortu. Zaczynam się zastanawiać, czy nie otruje psa, wrzucając mu to do miski. Przestaje celebrować kęs świeżego chleba prosto z małego sklepiku i owoce od przydrożnego sprzedawcy.
Łóżko jest błogo miękkie tylko przez kilka dni. Z czasem zaczyna trzeszczeć, mieć krzywy materac i wyblaknięty kolor. Ludzie znów oceniają po wyglądzie i choć przyzwyczaiłem się obcych spojrzeń, te czuć na plecach w inny sposób.
Gdy spotykasz ludzi na szlaku, nie wygląd czy zasób portfela stanowi o Twojej osobie. Czasem warto wyjechać, włączyć tryb prawdziwego ja, mieć wszystko i wszystkich w nosie. Odłączyć się, odpocząć, ochłonąć. Po prostu być sobą, dać się ponieść emocjom, odetchnąć z ulgą. W dresie czy lakierkach, we włosach spiętych czy rozpuszczonych spojrzeć na siebie i swoje dotychczasowe życie z dystansu i docenić to, co daje nam każdy dzień.
A jeśli pewnego dnia, przestaniesz je doceniać, to czas by ruszyć w świat. Pamiętaj tylko, że pierwszego dnia wszystko się zmienia, bo sam tym zmianom wychodzisz naprzeciw.